Dziś, po udziale w biegu Runmageddon Gdynia 2018, wszyscy podpiszemy pod stwierdzeniem, że było to najbardziej integrujące wydarzenie dla zespołu. Wiemy, że możemy na siebie liczyć, że sobie pomagamy. Bez reżyserowania i scenariuszy z typowych warsztatów.
Początek był niewinny. Ktoś w zespole rzucił na jesieni pomysł, żebyśmy zapisali się na Runmageddon. Sprawdziliśmy terminy, ważne było, żeby to nie była zima…Wybraliśmy: kwiecień, Runmageddon w Gdyni. Powinno być ciepło. Nie wszyscy biegamy, nie wszyscy mamy dobrą kondycję, dlatego wybraliśmy najkrótszy dystans (3 km) i 15 przeszkód. Tak naprawdę zapisała się część z nas (a niektórzy – konkretnie ja – musieli zrezygnować z biegu z powodu kontuzji). Na szczęście udało nam się namówić do startu Rafała, który dołączył do naszego zespołu w marcu.
Na zdrowy rozum powinniśmy sobie poradzić. Na przełomie kwietnia i marca zaczęliśmy się martwić – przede wszystkim – ci zapisani na bieg. Bo brak kondycji, bo wcale nie biegaliśmy, jak obiecywaliśmy, bo wreszcie przejrzeliśmy przeszkody, które trzeba pokonać i wyobraźnia zaczęła pracować. Jak wejdę, jak zejdę, jak przepłynę, jak się wygrzebię z błota? Żyliśmy tym wydarzeniem dobrych kilka dni. Jakoś tak samo wyszło, że prawie cały zespół wybrał się do Trójmiasta, a połowa z nas musiała przejechać pół Polski.
Niedziela, 22 kwietnia, Gdynia.
Na starcie stawili się: Aga, 2 Rafałów, Łukasz F. oraz Gosia. Byliśmy też my: ja, Kasia, Grażyna, Karolina, Krzysztof, Łukasz Z. z synem, żona Rafała z synem w wózku i narzeczona Monika. Bez umawiania się dziewczyny miały ze sobą transparent, bez umawiania się zabraliśmy wodę, elektrolity, batony energetyczne i ciuchy dla naszych mocarzy. Jeszcze przed rozgrzewką byliśmy idealnie zorganizowani – bez lidera! – w dwie grupy: active i support (wsparcie).
Już pierwsza przeszkoda dla naszych mocarzy była mordercza: wory z mokrym piachem na plecach i bieg do morza po pachy i z powrotem. Potem wspinanie się na przeszkodę po żerdziach i zeskok z wysoka, jeszcze 5 rund do morza: z belką na plecach, oponą, czy bez balastu. Wierzcie, Bałtyk w kwietniu jest super do oglądania, ale jak trzeba się do niego wpakować w butach i w ciuchach, to już nie jest tak fajnie. Potem jeszcze parę wspinaczek, nurkowanie w błocie i lodzie, bieg pod górę, czy z góry, czołganie się pod kolczastym drutem, siatką albo pod ciężkimi oponami.
Team active – wiem to na pewno – nikt nie dałby rady sam. Zespół zadziałał jak w zegarku: Aga, z lękiem wysokości pokonała każdą przeszkodę: wciągana, podsadzana, ściągana. Gośka, która waży ciut więcej niż powietrze, była wyciągana spod opon i dała radę uciągnąć z pomocą kawał betonu. Łukasz, który miał nogawki pełne (pełne!) lodu był doprowadzony do porządku przez Agę. Rafał, który zwykle zamykał grupę, nigdy nie został sam. Takie to było naturalne, że trzeba się wzajemnie wciągać, asekurować, podsadzać, czyścić i pilnować.
Team supportujący – musieliśmy nadążyć z manelami: plecakami, butami, butelkami z wodą i z transparentem. Na każdej przeszkodzie służyliśmy piciem, zagrzewającym słowem, mobilizując i dając wskazówki, jak sprawnie pokonać przeszkodę. No i ze śmiechem. I oczywiście z serwisem foto, który pozwolił nam przeżywać ten armageddon wiele dni po jego zakończeniu. W trakcie biegu nawet nie sądziliśmy, że wszystko, co robimy było tak bardzo ważne. Chyba nie przypuszczaliśmy, że ukończenie tego biegu spowoduje w nas wszystkich takie emocje: radość, że każdy pokonał jakąś barierę, wzruszenie, że tak bardzo razem, dumę i satysfakcję, że tak się dopasowaliśmy!
Dzisiaj wszyscy się podpiszemy pod stwierdzeniem, że to było (przez przypadek) najbardziej integrujące wydarzenie dla naszego zespołu. Już wiadomo, że możemy na siebie liczyć, że sobie pomagamy. Wszystko bez reżyserki i scenariuszy typowych dla warsztatów.
Do tej pory nie było wiadomo, kto i czego się boi, kto ma jakie ambicje, kto i kiedy przekracza granice, kto i kiedy będzie potrzebował pomocy. Wszystko spontaniczne, a jednak potrafiliśmy się ułożyć. Team dobiegł do mety razem (włączając ekipę supportującą), bez uszczerbku na zdrowiu, pełen dobrych emocji. Zbliżyliśmy się do siebie.
Planujemy następne wspólne atrakcje. To była najlepsza integracja ever. Polecamy ją wszystkim, którzy uważają się za zespół, którzy marzą o prawdziwym partnerstwie. Zrobiliśmy to tak jak lubimy: bez liderów, a jednak z super efektem i poczuciem zwycięstwa niezależnie od tego, w jakiej roli każdy z nas się obsadził: biegacza, osiłka, fotografa, biegacza z wodą czy batonami energetycznymi. A, zapomniałabym o tym, który uprał wszystkim ciuchy i buty! Dziękujemy!